A ja myślę, że nasza "gdańskość" czy "kaszubskość" niekoniecznie związana jest bezpośrednio z korzeniami. To raczej uczucia do ludzi czy emocje związane z danym miejscem determinują naszą "przynależność ". To zupełnie coś innego niż pochodzenie etniczne.
Po pierwsze - nie pisałem, że "gdańskość", jak to nazwałaś, czyli tożsamość lokalna związana jest bezpośrednio z korzeniami. Wręcz podałem przykład prof. Januszajtisa, który choć gdańskich korzeni nie ma wcale, to jednak się z Gdańskiem bardzo silnie utożsamia i - choćby ze względu na Jego działalność - nikomu zdrowemu na umyśle negowanie Jego "gdańskości" nie przyszłoby do głowy. Natomiast korzenie mają zasadnicze znaczenie przy ocenie przynależności etnicznej, która - tu całkowita zgoda - jest czymś zupełnie innym niż tożsamość lokalna.
Oczywiście zawsze będą przypadki graniczne i trudne do oceny (dzieci z "mieszanych" małżeństw etc.).
Po drugie - to o czym piszesz, zawiera się w tym co pisałem w poprzednim poście - oczywiście, że dla poczucia tożsamości lokalnej istotne są odczucia. Ale nie są one jedynym i wyłącznym składnikiem owej przynależności.
Ja bym w tej tożsamości, czy przynależności lokalnej wyróżnił dwa składniki - animus, czyli właśnie owe odczucia, emocje etc. oraz corpus, czyli "konkrety" o jakich wspominał Mikołaj - przodkowie, fakt urodzenia się i/lub zamieszkania w danym miejscu itp.
IMHO aby mówić o przynależności, czy tożsamości lokalnej danej osoby konieczne jest wystąpienie obu tych składników - bo jakoś, mimo całej sympatii, trudno mi będzie uznać za gdańszczanina (czy Gdańszczanina) np. Chińczyka, który się za takiego uważa tylko dlatego, że się w Gdańsku zakochał po przeczytaniu notek na temat Miasta w internecie.
Z drugiej strony, ktoś kto nawet całe życie mieszka w Gdańsku bo tak mu się życie ułożyło, ale nie czuje z nim żadnej więzi i bardzo chętnie wyjechałby do Warszawy, Dublina, czy też - dajmy na to - Elbląga, to mimo iż formalnie gdańszczaninem jest, o jakiejkolwiek jego tożsamości lokalnej nie może być mowy.
Natomiast przynależność etniczna to oczywiście zupełnie co innego, ale też rządzi się podobnymi prawami (tzn. "składa się" z owego corpus i animus). Mimo różnych politpoprawnych definicji nigdy nie uznam, że ktoś jest członkiem określonej narodowości, bądź grupy etnicznej tylko na podstawie tego, że się tak deklaruje.
Cytat:
Kim miałabym być według teorii korzeni?
Czujesz się Kaszubką, urodziłaś na Kaszubach, mieszkasz tam, masz ojca Kaszubę... nie rozumiem więc pytania.
Drogi Danzigerze, wydaje się, że troszkę się nie rozumiemy . Ja jestem absolutnie po Twojej stronie.
Chciałam tylko powiedzieć, że rzecz nie dotyczy tylko mieszkańców Gdańska.
Problem dotyka wielu ludzi z naszych terenów. Nie podoba mi się tylko jak mówisz o naszych rodzicach. I u nas i u Was było wielu ludzi z Centralnej Polski, wysłanych by nas "polszczyć". To mnie najbardziej złości .
Ludzie, którzy nie mają pojęcia o historii tych ziem mają czelność bredzić coś o opcjach! A moi stryjowie w czasie wojny i tuż po? Jeden był w niemieckiej niewoli, drugi zaginął gdzieś na Bałtyku a trzeci, jako element niepewny, wojsko odsłużył w latach pięćdziesiątych w kopalni.
Nie miałam nic przeciw temu, co powiedziałeś. Raczej chyba prowadzę krucjatę przeciwko innym
A ja do tego wszystkiego dodam, że urodziłam się w Gdańsku, tak jak mój ojciec i mimo to do nie dawna wcale nie czułam sie z Gdańskiem związana. A potem nagle coś się zmienio i zaczęłam zauważać, że to moje miasto, że je całkiem dobrze znam i że jest tu jeszcze wiele miejsc które mogę odkryć, a poza tym, że ludzie stąd jednak są trochę inni, może to faktycznie jod tak działa, a może to, że położenie geograficzne jest na tyle dobre, że mamy i morze i rzekę i jeziora w zasięgu ręki i wzgórza i lasy i jeszcze ciekawą historię i dlatego nam się nie nudzi tak jak tym na Mazowszu, gdzie jest płasko i jedyną atrakcją jest Wisła i nie narzekamy tak bardzo
A ja, pomimo tego że obecnie jestem Södertäljaninem czy Södertälijczykiem czuję się Gdańszczaninem do szpiku kości, a w Gdańsku bywam na krótko dwa razy do roku.
Po pierwsze do owego mitycznego promila „przedwojennych gdańszczan”. Wyszła niedawno bardzo ciekawa rozprawa pani Sylwii Bykowskiej dotycząca weryfikacji ludności pomorskiej po II wojnie światowej. Już po wywózkach Niemców w 1947 roku w mieście zamieszkiwało aż 15 tysięcy przedwojennych obywateli WM Gdańska, których „zweryfikowano” jako Polaków i dano polskie obywatelstwo. Do tego możemy doliczyć jakiś odsetek w tych, którzy jeszcze w tym momencie zweryfikowani nie byli oraz wcale nie tak małą liczbę tych, którzy mieszkali, lub byli związani z Gdańskiem, a posiadali przed 1939 rokiem polskie obywatelstwo i podlegali nie weryfikacji, a rehabilitacji (w związku dużym napływem do Gdańska przedwojennych mieszkańców województwa pomorskiego, trudno nam szacować jaki odsetek z osób tej kategorii był przed wojną związany z miastem nad Motławą).
Te 15 tysięcy ludzi stanowiło w 1947 roku 7% mieszkańców Gdańska.
Ogólnie jednak, na podstawie tych danych możemy szanować, że tzw. „starych danizgerów” mogło być w Gdańsku, pod koniec lat 40-tych, do 1/10. Robiąc nawet pobieżny szacunek demograficzny wychodzi nam, że dziś, trzy pokolenia później liczba Gdańszczan mających korzenie śmiało dochodzić mogłaby nawet do 1/3 mieszkańców (przecież miejscowi żenili się z ludnością napływową)!
Rzecz jasna najpewniej jest ich mniej, bo po pierwsze jakaś część tych „pozytywnie zweryfikowanych” mogła w późniejszych czasach opuścić Polskę (acz, co wiemy z badań prof. Latoszka, nie była to jakaś znacząca liczba), a po drugie nowo budowane osiedla z wielkiej płyty zasiedlali głównie przybysze spoza miasta. Z drugiej strony włączona w skład Gdańska także kilka osad z silnymi społecznościami autochtonicznymi (bo chyba rodzinę mieszkającą w takiej Firodze od pięciu pokoleń możemy włączyć do kategorii "przedwojenni gdańszczanie"?), to także nam gmatwa obraz.
Nie mniej, ni więcej, opinia, że w 2013 roku potomkowie przedwojennych gdańszczan to promil jest na pewno mocno przesadzona. Ostrożnie szacując myślę, że może to być nawet kilkanaście procent dzisiejszych mieszkańców Gdańska.
Po drugie całkowicie się nie zgodzę, z tak sztywnym podziałem czynników kształtujących tożsamość, na korzenie i własne odczucia. Tak można by opisywać tożsamość ludzką przed jakimiś 50-ciu laty. Dziś sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, ludzie są o wiele mobilniejsi oraz mają o wiele więcej możliwości podtrzymywania żywego kontaktu z miejscem pochodzenia, czy z miejscem, z którym są emocjonalnie związani. Mamy przecież choćby bardzo aktywną grupę gdańszczan, od dwóch dekad mieszkających w Warszawie, którzy się nad Motławę wcale z powrotem nie wybierają...
Całkowicie też dziś inaczej samodefiniujemy tożsamość, niż robili to nasi przodkowie wiek temu.
Podobnie z tożsamością etniczną. Czymże de facto różni się pochodzący z kieleckiego mieszkaniec Kartuz, który od 5 roku życia tam mieszka i czuje się Kaszubem, od takiego Wojciecha Kętrzyńskiego (że sięgnę po historyczny przykład), który o polskich przodkach przypomniał sobie na studiach i de facto całkowicie sam, bez wsparcia rodziny doszedł do polskiej tożsamości? W sensie bagażu życiowych doświadczeń i nazwijmy to (choć nie lubię tego określenia) „genetycznego dziedzictwa”? Naprawdę niezwykle ryzykowne jest dziś doszukiwanie się innych mocnych wyznaczników czyjejkolwiek tożsamości niż odczucia dane osoby.
Mamy przecież, z naszej okolicy, kapitalny przykład liderów ruchu twierdzącego, że Kaszubi są narodem, którzy w znacznym stopniu mocno na bakier są z dwoma żelaznymi elementami tożsamości kaszubskiej: językiem i religią. I choć pogląd ten w skali całych Kaszub jest marginalny, to ma się całkiem dobrze, a kilkanaście tysięcy osób zostało przez tychże liderów przekonanych do deklarowania podobnego poglądu w trakcie ostatniego spisu powszechnego.
Zalecam zatem mocno posunięta ostrożność, przy definiowaniu tego, kto kim powinien być. Nic tak naprawdę w tej materii nie zastąpi deklaracji poszczególnych osobników interesującej nas zbiorowości. W dzisiejszych realiach to jedyna w pełni naukowo dopuszczalna kategoria.
Zalecam zatem mocno posunięta ostrożność, przy definiowaniu tego, kto kim powinien być. Nic tak naprawdę w tej materii nie zastąpi deklaracji poszczególnych osobników interesującej nas zbiorowości. W dzisiejszych realiach to jedyna w pełni naukowo dopuszczalna kategoria.
Zawsze, w każdych realiach tak było. Dlatego Ernest Renan napisał, że narodowość (można to chyba uogólnić na "tożsamość") to codzienny, osobisty plebiscyt.
I dlatego ten sam człowiek miał prawo w 1926 r. uważać się za Polaka, w 1939 - za Niemca, a po 1945 - "Gdańszczanina", i żaden urzędnik, polityk ani naukowiec nie ma prawa mu tego zabronić.
Nie mniej, ni więcej, opinia, że w 2013 roku potomkowie przedwojennych gdańszczan to promil jest na pewno mocno przesadzona. Ostrożnie szacując myślę, że może to być nawet kilkanaście procent dzisiejszych mieszkańców Gdańska.
Jak słusznie zauważyłeś, tekst o promilu był jedynie opinią, co zresztą zaznaczałem. Bardzo możliwe, że się mylę - chętnie poznałbym wyniki badań na ten temat (o ile istnieją).
Natomiast kilkunastu procent to ta liczba nie sięga z całą pewnością. Chyba, że liczysz każdego, kto ma jakiegokolwiek, choćby tylko jednego gdańskiego przodka, łącznie z "szóstą wodą po kisielu".
Feterniak napisał/a:
Po drugie całkowicie się nie zgodzę, z tak sztywnym podziałem czynników kształtujących tożsamość, na korzenie i własne odczucia. Tak można by opisywać tożsamość ludzką przed jakimiś 50-ciu laty. Dziś sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, ludzie są o wiele mobilniejsi oraz mają o wiele więcej możliwości podtrzymywania żywego kontaktu z miejscem pochodzenia, czy z miejscem, z którym są emocjonalnie związani. Mamy przecież choćby bardzo aktywną grupę gdańszczan, od dwóch dekad mieszkających w Warszawie, którzy się nad Motławę wcale z powrotem nie wybierają...
Nie zrozumiałeś. Podział jest "sztywny", owszem, bo twardych faktów (takich jak to, że ktoś się urodził tam albo tu, albo z takich a nie innych rodziców) żadne odczucia nie zmienią. Miejsce zamieszkania można wprawdzie pod wpływem odczuć zmienić, ale to nie sam fakt odczuwania związku z Gdańskiem przeniesie Cię tu nagle z Warszawy, musisz pod wpływem tych odczuć podjąć jakąś akcję w sferze realnej, dopiero wtedy stan faktyczny się zmieni.
Na poczucie tożsamości muszą się jednak składać oba czynniki - zarówno odczucia jak i fakty (konkrety). Przy czym w przypadku tożsamości lokalnej te konkrety można traktować bardzo elastycznie - podanych przez Ciebie gdańszczan z Warszawy poza odczuciami łączy z Miastem fakt, że stąd pochodzą. To jest konkret. Jednak gdyby do tego towarzystwa doszlusował ktoś np. ze Szczecina, to naraziłby się na śmieszność. Podobnie - możesz sobie czuć głęboki związek z Marsem, ale jeśli ogłosisz się Marsjaninem, ludzie tylko popukają się w czoło.
Cytat:
Podobnie z tożsamością etniczną. Czymże de facto różni się pochodzący z kieleckiego mieszkaniec Kartuz, który od 5 roku życia tam mieszka i czuje się Kaszubem, od takiego Wojciecha Kętrzyńskiego (że sięgnę po historyczny przykład), który o polskich przodkach przypomniał sobie na studiach i de facto całkowicie sam, bez wsparcia rodziny doszedł do polskiej tożsamości? W sensie bagażu życiowych doświadczeń i nazwijmy to (choć nie lubię tego określenia) „genetycznego dziedzictwa”? Naprawdę niezwykle ryzykowne jest dziś doszukiwanie się innych mocnych wyznaczników czyjejkolwiek tożsamości niż odczucia dane osoby.
Ten ktoś z kieleckiego możne mieć IMHO kaszubską tożsamość lokalną, ale nie etniczną, bo do etnicznej przynależności - nawet jeśli ktoś przyswoi język i kulturę - niezbędne są wg mnie jednak te "geny".
Przy okazji - kiedyś gdzieś czytałem o jakimś mieszkańcu Zakopanego czy okolic, z którego Górale wyśmiewali się, że nosi góralski strój. No bo przecież żaden był z niego Góral - jego rodzina na Podhalu mieszkała dopiero od 200 lat!
Ale wracając - popatrz na przykład na takich Walijczyków albo Austriaków. Czy ich kultura odbiega jakoś w znaczący sposób od angielskiej/niemieckiej? Czy mówią innym językiem (no, w Walii teraz próbują walijski restytuować)? A jednak są narodami odrębnymi. I Niemiec od Austriaka różni się właściwie tylko tym, że jeden miał ojca Niemca, a drugi Austriaka + mają różne poczucia przynależności.
A kaszubskiego kielczanina od Kętrzyńskiego różni właśnie to dziedzictwo "genetyczne" - on dowiedział się o tym że jego przodkowie byli Polakami, a skoro tak, to żaden z niego Niemiec tylko Polak ze zniemczonej rodziny. I miał rację. Aczkolwiek miałby też podstawy do tego, by czuć się Niemcem.
Cytat:
Mamy przecież, z naszej okolicy, kapitalny przykład liderów ruchu twierdzącego, że Kaszubi są narodem, którzy w znacznym stopniu mocno na bakier są z dwoma żelaznymi elementami tożsamości kaszubskiej: językiem i religią.
Po pierwsze - nie mieszałbym kwestii religii do narodowości/etniczności.
Po drugie - czy Kaszubi są narodem, czy nie - można się spierać. Z pewnością suche fakty (kultura, język, historia etc.) przemawiają za tym, że są . Natomiast odczucia zdecydowanej większości Kaszubów (przynajmniej te eksplikowane) świadczą, że nie.
W związku z tym, zgodnie z moją teorią, narodem nie są, ponieważ brak tu wystąpienia obu składowych (owego corpus i animus). Tzn. corpus jest, tylko bez animusu
Natomiast idąc Twoim tokiem rozumowania, ci Kaszubi, którzy twierdzą iż są odrębnym narodem - są nim. A reszta nie. Czyli mamy wśród Kaszubów dwa narody (co najmniej).
Czy nie uważasz, że moja teoria brzmi jednak nieco bardziej logicznie?
Cytat:
Zalecam zatem mocno posunięta ostrożność, przy definiowaniu tego, kto kim powinien być.
Na ten temat nie napisałem ani słowa. Co to w ogóle znaczy "powinien" w tym kontekście? I jeśli się ktoś do owej "powinności" nie dostosuje, to co?
Nie ma tak, że ktoś "powinien" kimś być - to jest jakaś kategoria wartościująca, która w kwestiach narodowych, etnicznych i tożsamościowych w ogóle nie powinna być stosowana. Ktoś po prostu jest kimś, albo nie - suchy fakt. I tyle.
I dlatego ten sam człowiek miał prawo w 1926 r. uważać się za Polaka, w 1939 - za Niemca, a po 1945 - "Gdańszczanina", i żaden urzędnik, polityk ani naukowiec nie ma prawa mu tego zabronić.
Primo - oczywiście, że miał prawo się uważać za kogo chciał, nawet za Chińczyka. Co jednak nie koniecznie zmieniało stan faktyczny.
Analogicznie - transseksualista (modny ostatnio temat) może się uważać za kobietę. Może sobie hormonalnie i chirurgicznie zmienić ciało tak, że będzie wyglądał jak kobieta. Może formalnie zmienić swoją płeć "urzędową". Ale genetycznie się nie zmieni. Dzieci rodzić nie będzie. Nawet na olimpiadzie jako kobieta nie wystartuje.
Secundo - to, że ktoś składa deklarację określonej treści (np. "jestem Polakiem") wcale nie znaczy jeszcze, że się wewnętrznie z treścią owej deklaracji zgadza. Zwłaszcza byłbym ostrożny w ocenie deklaracji, które padały w burzliwym okresie pierwszej połowy XX wieku.
Jak słusznie zauważyłeś, tekst o promilu był jedynie opinią, co zresztą zaznaczałem. Bardzo możliwe, że się mylę - chętnie poznałbym wyniki badań na ten temat (o ile istnieją).
Natomiast kilkunastu procent to ta liczba nie sięga z całą pewnością. Chyba, że liczysz każdego, kto ma jakiegokolwiek, choćby tylko jednego gdańskiego przodka, łącznie z "szóstą wodą po kisielu".
No właśnie polecam uwadze twarde fakty, a nie jakieś własne opinie. W roku pańskim 1947 mamy co najmniej 15 tysięcy przedwojennych gdańszczan. Nawet odejmując 1/3 tej liczby, jako starców, zmarłych bezdzietnie, czy tych, którzy wyjechali do Niemiec, to dalej mamy społeczność około 10 tysięczną. Od końca lat 40-tych zaczyna się wyż demograficzny. Gdyby nasi gdańszczanie byli zamkniętą, wsobną społecznością, to ich liczba najpewniej do roku 2000 by się prawie podwoiła (co by stanowiło już kilka procent dzisiejszych mieszkańców, a nie ów promil). Jednak takową nie byli i żenili się z osobami pochodzącymi z rodzin przyjezdnych, (co powodowało, że z pary naszych „starych gdańszczan” rodziło się nie czworo dzieci, a ośmioro, bo każdy z owej pary wchodził w relacje małżeńskie z osobą z zewnątrz!), więc śmiało można dziś (trzy, albo cztery pokolenia później) szacować, że co najmniej jakieś 50 tysięcy gdańszczan ma przodka „danzingera” w linii prostej, odnotowanego w roku 1947, (dla niektórych będą to już praprpadzadkowie!). To jest bardzo ostrożny szacunek, bo jak już powiedziałem, te 15 tysięcy, to liczba minimalna.
Natomiast jak mowa o „wodach po kisielu” to dotykamy całkiem innego problemu. Ilu dorosłych gdańszczan jest dziś świadoma i zainteresowania swoimi korzeniami i pochodzeniem dziadków? Świadomość własnych korzeni jest jednak całkiem czymś innym niż kwestia rzeczywistego pochodzenia dzisiejszych mieszkańców Gdańska. Śmiem twierdzić, że odsetek osób zainteresowanych tymi sprawami jest dość stały w całym kraju. Tylko, że gdy w takim Krakowie, na te 20% (co jest optymistycznym założeniem) świadomych swoich korzeni, pewnie ponad połowa pochodzi z rodzin związanych z Krakowem od co najmniej wieku, to w Gdańsku z tych samych 20% będzie ledwo kilkanaście procent. Stąd owo wrażenie bezwzględnej dominacji osób o korzeniach spoza Gdańska. Potęguje to jeszcze fakt, że przedwojenne polskie elity gdańskie miasta zostały w dużym stopniu zniszczone i zastąpione elitami „z Wilna”, a to przecież właśnie w tych sferach pamięć o przodkach jest najsilniej kultywowana.
A potomkowie przedwojennych mieszkańców grodu nad Motławą, nie dość, że w decydującym odsetku wywodzili się z tych sfer społecznych, gdzie pamięć rodzinna zajmowała dość odległe miejsce w hierarchii wartości, to na dodatek przyznawane się do tego pochodzenia było niezbyt dobrze widziane (i to przecież do czasów najnowszych, vide afera z dziadkiem w Wehrmachcie już w XXI wieku).
Dlatego precyzyjniej bym odróżniał osoby „pochodzące z Gdańska od pokoleń” od osób mających świadomość swoich gdańskich korzeni. Ten drugi zbiór jest na pewno znacząco mniejszy, ale jak sądzę dość proporcjonalny do ogółu mieszkańców interesujących się rodzinną przeszłością.
danziger napisał/a:
Nie zrozumiałeś. Podział jest "sztywny", owszem, bo twardych faktów (takich jak to, że ktoś się urodził tam albo tu, albo z takich a nie innych rodziców) żadne odczucia nie zmienią. Miejsce zamieszkania można wprawdzie pod wpływem odczuć zmienić, ale to nie sam fakt odczuwania związku z Gdańskiem przeniesie Cię tu nagle z Warszawy, musisz pod wpływem tych odczuć podjąć jakąś akcję w sferze realnej, dopiero wtedy stan faktyczny się zmieni.
Na poczucie tożsamości muszą się jednak składać oba czynniki - zarówno odczucia jak i fakty (konkrety). Przy czym w przypadku tożsamości lokalnej te konkrety można traktować bardzo elastycznie - podanych przez Ciebie gdańszczan z Warszawy poza odczuciami łączy z Miastem fakt, że stąd pochodzą. To jest konkret. Jednak gdyby do tego towarzystwa doszlusował ktoś np. ze Szczecina, to naraziłby się na śmieszność. Podobnie - możesz sobie czuć głęboki związek z Marsem, ale jeśli ogłosisz się Marsjaninem, ludzie tylko popukają się w czoło.
Co do tożsamości, to akurat chyba jednak zrozumiałem, tylko, że, powtarzam, dziś takie redukowanie kwestii tożsamościowych jest nieco archaiczne. Tak było jeszcze może 30-25 lat temu. W Twój opis ładnie się wpisuje choćby wspomniany Wojciech Kętrzyński. Były realne korzenie, które obudziły decydujące dla tożsamości odczucia. Dziś jednak nie dość, że można owych odczuć doznać nie mając fizycznego kontaktu z danym miejscem (dzięki nowoczesnym mediom), to przez zmiany społeczne o wiele mniej ważne jest własne pochodzenie. W dobie powszechnej mobilności i wyrównywania się różnic „dzielnicowych” bardzo łatwo wtopić się w miejsce, czy środowisko, które sobie wybraliśmy.
Pozostając przy konkretach. Wbrew temu, co Kolega pisze, np. nikogo nie śmieszą rodowici warszawiacy, czy Małopolanie, którzy działają np. w takim warszawskim oddziale Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego na rzecz Kaszub. Co ciekawiej sami aktywni tam warszawscy Kaszubi chlubią się faktem, że ich działania, jak i kultura kaszubska przyciąga osoby z zewnątrz.
Bo do obu tych ważnych czynników dopisać trzeba także jeszcze co najmniej jeden: akceptację danej społeczności dla osób, które się z nią utożsamiają. I tacy Kaszubi, w przeciwieństwie od Ślązaków, czy rzeczonych Górali, co najmniej od lat 70-tych XX wieku, słyną z tzw. prozelityzmu. I nikogo dziś nie śmieszy ani pochodząca gdzieś z Polski starościna kartuska w ludowym stroju, czy pewien Afropolak z NCK-u śpiewający po kaszubsku.
Rzecz jasna nie wszystkie społeczności tak mają i choćby u nas na Kociewiu mamy dość otwarty na przybyszy Tczew i dość zamknięty na „fremdów” Starogard. W Tczewie śmiało Kociewiakiem może być każdy kto tak ogłosi i chce dla regionu działać, zaś w Starogardzie nie zaakceptują nikogo, kto nie wykaże się przodkami. To być może są inne kościewskości, ale obie postawy są jak najbardziej tożsamościami.
Patrząc zatem generalnie element własnej deklaracji (powiązany jednak z idącymi za nią czynami) jest najistotniejszym wyznacznikiem tożsamości.
Wywodzenie tożsamości z genów bardzo ładnie wygląda, bo daje nam złudę ujęcia tak delikatnej materii w sztywną empirię. Jednak wystarczy spojrzeć głębiej i widać jej ogromne braki. Mówimy o etniczności? Iluż to znamy ludzi, którzy mieli rodziców, albo dziadków Niemców i Francuzów, a czuli się Polakami? Same geny nic nie znaczą, jeżeli nie idzie za nimi kontakt z kulturą, wychowanie i samoświadomość. A iluż urodzonych w 1946 roku na Pomorzu miało przodków krasnormijców i czy w jakimkolwiek stopniu wpłynęło to na ich poczucie tożsamości?
danziger napisał/a:
Po pierwsze - nie mieszałbym kwestii religii do narodowości/etniczności.
Po drugie - czy Kaszubi są narodem, czy nie - można się spierać. Z pewnością suche fakty (kultura, język, historia etc.) przemawiają za tym, że są . Natomiast odczucia zdecydowanej większości Kaszubów (przynajmniej te eksplikowane) świadczą, że nie.
W związku z tym, zgodnie z moją teorią, narodem nie są, ponieważ brak tu wystąpienia obu składowych (owego corpus i animus). Tzn. corpus jest, tylko bez animusu
Natomiast idąc Twoim tokiem rozumowania, ci Kaszubi, którzy twierdzą iż są odrębnym narodem - są nim. A reszta nie. Czyli mamy wśród Kaszubów dwa narody (co najmniej).
Czy nie uważasz, że moja teoria brzmi jednak nieco bardziej logicznie?
Powiem szczerze, że nie rozumiem tego postulatu. Przecież kwestia wierzeń jest jedną z najistotniejszych elementów tożsamości. To, że dziś coraz mniej istotną, to jasne, nie mniej akurat na Pomorzu i wśród Kaszubów jest to ciągle cały czas ważny czynnik. Z całym szacunkiem, ale nikt z nas nie ma mocy, by jakiejkolwiek społeczności narzucać jakie wartości są dla niej ważne.
To się zresztą wiąże z rzeczonymi działaczami, którzy próby takich redefinicji od dobrej dekady podejmują. W kwestii narodu kaszubskiego nie mam jakiegoś sprecyzowanego zdania, jednak faktem, nie ulegającym wątpliwości jest to, że mamy kilkanaście tysięcy osób, którzy się czują jego członkami. I jest to wystarczająca podstawa by uznać, że są tworzą oni wyraźnie inna od polskiej społeczność.
Zaś kwestia tego, czy są narodem czy nie, to nie tyle problem związany z definiowaniem tożsamości, co z definiowaniem narodu. My Polacy mamy bardzo specyficzną i ekskluzywną definicję narodu, stąd nasze problemy z Kaszubami, czy Ślązakami (ni mniej, ni więcej brakuje nam normatywnych kategorii). Ale, daleko nie szukając dla naukowców anglosaskich już przed wojną było jasne, że i Kaszubi, Górale to narody, tylko, że dla nich nie wynikały z tego wcale takie implikacje, jakie wynikają dla nas. Dla odmiany w USA termin naród de facto nie istnieje i dla Amerykanów wszelkie, dla nas narodowe społeczności to po prostu grupy etniczne.
Nie mniej, ni więcej, definicji narodu jest wiele, z czego nie mało się wzajemnie wyklucza. By jakoś to ogarnąć najłatwiej trzymać się obowiązującej prawnie terminologii, a wedle tej Kaszubi narodem być nie mogą, bo nie mają własnego państwa.
danziger napisał/a:
Na ten temat nie napisałem ani słowa. Co to w ogóle znaczy "powinien" w tym kontekście? I jeśli się ktoś do owej "powinności" nie dostosuje, to co?
Nie ma tak, że ktoś "powinien" kimś być - to jest jakaś kategoria wartościująca, która w kwestiach narodowych, etnicznych i tożsamościowych w ogóle nie powinna być stosowana. Ktoś po prostu jest kimś, albo nie - suchy fakt. I tyle.
No i na koniec, przepraszam, ale cóż czyni Kolega, gdy próbuje ująć właśnie delikatną materię tożsamości w rygorystyczny gorset dwóch niezbędnych czynników? No właśnie to kim, kto jest, możemy oceniać tylko i wyłącznie na podstawie jego deklaracji i zachowań. I raczej niczego innego.
No właśnie to kim, kto jest, możemy oceniać tylko i wyłącznie na podstawie jego deklaracji i zachowań. I raczej niczego innego
I o to właśnie chodzi. Nie urodziłem się w Gdańsku ani nawet na Pomorzu (choć prawie w Chinach), za to mieszkam tu niemal całe życie. Znam to miasto jak towarzysza długiej podróży; od ciekawości, przez fascynację do znudzenia i zmęczenia… i kto odmówi mi utożsamienia się z tym miejscem? Nie mam potrzeby nazywania się gdańszczaninem czy Gdańszczaninem, mam to gdzieś, ale próby kategoryzowania mieszkańców na „prawdziwych’ i „przyszywanych” budzą we mnie mieszane uczucia.
Na szczęście nie jestem emocjonalnie związany wyłącznie z Gdańskiem. Mogę wybierać w tych tzw. "lokalnych tożsamościach”…
Ależ ciekawa dyskusja off topikowa się wywiązała z takiego tematu.
Moim skromnym zdaniem poczucie tożsamości jest bardzo indywidualną sprawą trudną do zdefiniowania.
I może ona ulegać zmianom wraz z naszym miejscem zamieszkania, środowiskiem w którym przebywamy czy zainteresowaniami.
Iluż to jest Warszawiaków z Łomży po 3 latach mieszkania???
W Gdańsku jednak tkanka ludzka w 45 r. została niemal całkowicie przerwana i to w dużej mierze rzutuje na pewne postawy i poglądy.
Widać to na przykładzie innych miast np Krakowa czy Poznania gdzie ta tkanka ludzka jest kontynuowana i widoczna przez to w regionalizmach, czy stereotypach (np. skąpcy i dusigrosze).
W Gdańsku mówi się czystą polszczyzną, bez akcentu nawet "jo" się nie używa.
Swoje zrobiły lata komuny i szczucie ludzi na siebie i wzbudzanie nieufności i barier między Kaszubami, a ludnością napływową. Władzy łatwiej było takimi ludźmi sterować gdzie pojawiała się nieufność, a czasem nawet na siłę wywołana wrogość, co mnożyło np. donosicielstwo ale jednocześnie skutecznie (przynajmniej w założeniu) miało zapobiegać tworzeniu się małych wspólnot i jedności.
Choć niewątpliwie przez pędzący i otwarty świat sama definicja tożsamości ulega szybkim przeobrażeniom.
Po pierwsze pytanie brzmi gdzie w Gdańsku. W dyskusjach o tożsamościach i pochodnych z tym tematach (choćby kwestii stołeczności Gdańska dla Kaszubów), zapominamy często, że dzisiejszy Gdańsk to jednak metropolia, daleko wykraczająca swoim obszarem poza miasto sprzed 150 lat. Osowa, Brzeźno, czy ówczesne miasto Oliwa, były miejscowościami, gdzie Kaszubi stanowili znaczący odsetek (sama Oliwa), czy zdecydowaną większość (Brzeźno, Osowa) mieszkańców. I tak naprawdę poza „historycznym Gdańskiem”, na kwestie demograficzne o wiele większy wpływ miały procesy rozwoju miasta, niż straty z okresu II wojny światowej. Kapitalnym przykładem i to z ostatnich dwóch dekad jest Osowa, gdzie społeczność kaszubska jest cały czas bardzo silna, ale stanowi już mniejszość wobec nowych mieszkańców. Podobne procesy, tylko wcześniej i w o wiele większej skali zachodziły w Oliwie, Brzeżnie, czy na szeroko pojętym obszarze tzw. „Moreny”. I potomkowie tych Kaszubów, których badał swego czasu profesor Ramułt, żyją tam do dziś. W środowisku kaszubskim, jakieś dwa lata temu, głośna była sprawa, gdy przy okazji wytyczania terenów pod Pomorską Kolej Metropolitarną okazało się, że wywłaszczeniu ulegną działki i domy należące „od pokoleń” do kilkunastu aktywnych społecznie rodzin kaszubskich, bodajże z dyrektorem biura Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego niejakim Richertem na czele.
Pamiętajmy zatem, że istnieje, nie tak mała grupa współczesnych gdańszczan, którzy są tutaj od pokoleń „u siebie” i tak swoją tożsamość, jak i tożsamość Gdańska, postrzegają całkiem inaczej niż jego elity kulturalne.
Po drugie, ja wiem, że to forum jest gdańskocentryczne, ale warto rozejrzeć się po innych większych miastach Polski. Choć przypadek Gdańska jest na pewno specyficzny to nie zapominajmy, że także inne wielkie miasta Polski poniosły w trakcie II wojny światowej ogromne straty. Nie wspominając już o kompletnie zniszczonej Warszawie, w której fizycznie zginęła co najmniej 2/3 przedwojennych mieszkańców, a znaczny odsetek po wojnie zamieszkał poza miastem, czy nawet Polską, to nawet jedno z najmniej zniszczonych wojną miast – Łódź - po wojnie doliczyło się ledwie 300 tysięcy mieszkańców z przedwojennych 670 tys.... Pamiętajmy także o charakterystyce strat wojennych w naszym narodzie. Zbrodnie niemieckie dotykały zwłaszcza „warstwę przywódczą”, czyli elity intelektualne i kulturalne. W 1945 roku nie żyła połowa ludzi posiadających w 1939 roku wyższe wykształcenie. Na Pomorzu (włączając w niego obszar WM Gdańska) to eksterminacja wyższych warstw była jeszcze drastyczniejsza. W wielu miejscowościach (a także w naszym Gdańsku) zginęło do 90% polskich działaczy społecznych, politycznych, ludzi wykonujących wolne zawody, czy nawet średniej kadry technicznej. Jednak, choć zabrzmi to dość okrutnie, te elity liczyły jedynie jakieś 50 tysięcy z ponad półtoramilionowej społeczności Polaków mieszkających na tym terenie.
Do czego zmierzam? Otóż powojenne elity kształtujące „tożsamość miasta” w wielu miejscowościach były w dużym stopniu elitami z awansu, albo napływowymi. Na dodatek w pierwszych dwóch dekadach po 1945 roku ich, szeroko rozumiany poziom, był średnio o niebo niższy od tego sprzed wojny. Pamiętamy przecież o oficerach, których awansowała „chęć szczera”, albo prawnikach i lekarzach po „partyjnych kursach doskonalących”. Gdy przedwojenni właściciele małych sklepów, majstrowie większych zakładów, czy uczniowie szkół średnich, byli często kreatorami lokalnej kultury, to po wojnie częstokroć ludzie zajmujący podobną pozycje społeczną nie byli nawet odbiorcami takowej, a co dopiero mówić o jej tworzeniu.
Stąd tak ogromną rolę odgrywała, często liczebnie skromna, grupa rzeczywistej, „przedwojennej”, inteligencji, która działała w danej miejscowości. Kraków, Łódź, Warszawa miały całkiem spore i aktywne społeczności swoich działaczy, którzy podtrzymali przedwojenne tradycje i zaczepili je wśród następnych pokoleń – choć większość z ich uczniów nie miała żadnego związku z tymi miastami.
W Gdańsku po wojnie nie było praktycznie nikogo z przedwojennych liderów Polonii.
Na dodatek sytuacja polityczna była taka, że aktywność niedobitków przedwojennych gdańskich i pomorskich elit była do 1956 roku bezwzględnie tłumiona. Mamy bardzo piękny casus Franciszka Sędzickiego, poety, dziennikarza i redaktora, który przed 1939 rokiem był jednym z tzw. liderów opinii w skali całego regionu Po 1945 roku podejmuje de facto fizyczną pracę bibliotekarza w Gdańsku, pisząc głownie do szuflad. Mimo, że był przez władze formalnie hołubiony i nagradzany, to przez ostatnie dwanaście lat życia (zmarł w 1957 roku), jego wpływ na świadomość gdańszczan był po prostu zerowy.
Na dodatek w Gdańsku lokalna władza komunistyczna w 1945 roku uznała, że objęła w posiadanie „niemieckie miasto” i w związku z tym podejmowano działania koncentrujące się na budowanie etosu „osadniczego”, częstokroć wbrew poleceniom władz w Warszawie, którym zależało na podkreślaniu przedwojennej polskości miasta. Polecam lekturę wspomnianej książki Sylwii Bykowskiej, która opisuje, z jaką niechęcią i wręcz z naruszeniem prawa traktowały nasze lokalne władze Polaków, przedwojennych obywateli WM Gdańska i III Rzeszy, utrudniając im jak się tylko dało dokonania weryfikacji narodowości.
Dlatego paradoksalnie, gdybyśmy prześledzili korzenie dzisiejszych „liderów opinii” w takiej Łodzi i w Gdańsku, okazało by się, że ich rodzinne związki z tymi miejscowościami są bardzo podobne – najczęściej są oni łodzianami, czy gdańszczanami dopiero od drugiego-trzeciego pokolenia, co najwyżej mają jednego z dziadków, który jakoś związany był dłużej. A jednak w Łodzi mają silne poczucie kontynuacji, a w Gdańsku mamy dziś etap „odkrywania zapomnianych dziejów”.
Tak się złożyło, że trochę znam środowisko „autochtonów”, które choć niezbyt liczne i podejrzliwie traktowane przez władze, jednak po 1956 roku podejmowało szereg działań próbujących budować etos Polonii Gdańskiej. Niestety chyba najlepiej wychodziło im wieszanie tablic przypominających dawnych liderów i ważne dla „polskiego Gdańska” wydarzenia. Mimo dość mocnego związku z ruchem kaszubskim, w który gros „starych gdańszczan” mocno się wpisywał, było to środowisko w skali miasta marginalne. A, jak pisałem, aktywny był jedynie odsetek, tych, którzy przedwojennych przodków mieli, bo cała reszta miała całkiem inne, życiowe problemy niż historyczne dywagacje.
Dlatego warto niezwykle ostrożnie podchodzić do problematyki tożsamości dzisiejszych gdańszczan. Mimo demokracji, to cały czas przeogromny wpływ na odczucia mieszkańców mają władze. My dziś debatujemy, czy Gdańsk jest stolicą Kaszub, a rośnie już nowe pokolenie, które nie tylko od małego widzi takie tabliczki na rogatkach, ale widzi kaszubskie opisy na gdańskich biletach i w przedszkolach, czy szkołach ma zajęcia poświęcone kaszubskiej kulturze. Za ćwierć wieku uważać będą, że ta kwestia jest bezdyskusyjna, choćbyśmy nie wiem jak protestowali. Bo w skali tak dużego miasta o wiele większy wpływ na odczucia słabo zainteresowanych tematem mas, mają nie rodzinne historie, ale tzw. otoczenie, zwłaszcza szkoły i media.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum